czwartek, 5 maja 2016

Z pamiętnika ornitologa 2.


Dnia 23 października
          Dziś od rana deszcz ze śniegiem. Tomaszowa nie mogła zrozumieć co się stało, że wychodzę przed dziesiątą z domu i to jeszcze na taką porę: – Nie dość, że co wieczór teraz pana z domu wynosi – wołała – ale jeszcze i rano! Czyść dwa razy na dzień paltot! Myj dwa razy na dzień kalosze, susz parasol! Żeby to jeszcze pan po ludzku z odzieniem obchodzić się umiał, ale niech tam jaka wrona siądzie na dachu, to już oho! Deszcz nie deszcz, błoto nie błoto, panu wszystko jedno! Co prędzej wymknąłem się z domu, cicho za sobą drzwi zamykając. Tomaszowa ma rację; dystrakt ze mnie i bardzo często nie wiem czy idę po błocie, czy po suchym trotuarze. To taka zresztą drobnostka! No nie, kiedy to sprawia przykrość bliźniemu, mianowicie Tomaszowej, zmuszonej czyścic moje odzienie. Szedłem jak najprędzej, spojrzawszy na zegarek, żeby zbadać raz na zawsze ile czasu koniecznie mi potrzeba na odbycie pieszo drogi i pogadanki z dziećmi. Szedłem z uczuciem onieśmielenia i niepokoju. Wyznaję – choć to bardzo śmieszne – że mnie te dzieci, które uczyć miałem, napełniały trwogą. Jak ja do nich mam mówić? Przecie trudno bym rozpoczął od klasyfikacji... od anatomii... Co ja im potrafię zaimprowizować? Podobno najstarsze dziecię w zakładzie ma lat dziewięć, a są i czteroletnie... Pocieszałem się myślą, że to czynię dla panny Heleny. Wszedłem. Nie wiem czy się dzieci mnie bały, ale ja się ich bałem okrutnie. Panna Helena przyjęła mnie na progu sali, wprowadziła mnie i przemówiła do dzieci. Powiedziała im, że uprosiła tego dobrego uczonego pana (tu spojrzała na mnie), żeby dzieciom opowiedział co z tych rzeczy, które na świecie widział. A przyglądał się on szczególnie ptaszkom. To takie śliczne stworzenie, ptaszek... lubicie ptaszki prawda? Wróbelki, jaskółki, słowiki, kanarki... Ten pan zaglądał do gniazdek, widział jak ptaki swoje dzieci karmią... nawet za bocianami, za żurawiami jeździł za morze, żeby zobaczyć, jak one tam w cieplejszych krajach żyją... widział różne inne ptaki, których u nas nie ma, chyba że je wypchane z dalekich stron przywiozą... wchodził na skały, żeby się przyjrzeć gniazdom orłów... brodził po błotach, by widzieć jak żyją różne gatunki błotnych ptaków... widział wiele, bardzo wiele ciekawych rzeczy i taki jest dobry, taki jest łaskaw, że chce dzieciom co dzień coś opowiedzieć... Jego czas jest drogi, bardzo drogi, więc niechże dzieci słuchają uważnie, niech tego pana nie męczą roztrzepaniem ani hałasowaniem podczas lekcji. Wszystkie dzieci, a było ich ze sześćdziesięcioro, utkwiony miały wzrok we mnie. Gdziem się obejrzał, wielkie zdziwione, dziecinne oczy! Panna Helena wyszła. Widziała moje zakłopotanie i sądziła zapewne, że mi raźniej będzie, gdy sam z dziećmi zostanę. Malcy poczęli chichotać, szeptać... oderwane zdania dochodziły do moich uszu: „Taki stary, jakże on się po skałach drapał?... Może balonem jeździł?... Czy on przez okulary zaglądał do gniazdek?...” Te oderwane pytania poddały mi nagle myśl. – Nie zawsze byłem stary moje dzieci – ozwałem się. – Teraz mam lat blisko pięćdziesiąt, ale byłem niegdyś tak mały, jak ty – wskazałem na jednego z większych chłopców – a nawet taki mały, jak ten obywatel – skinąłem przyjaźnie głową ku ślicznemu dzieciakowi, ledwie od ziemi odrosłemu. – Byłem nawet mniejszym podobno, ale tego już nic nie pamiętam... Podobno noszono mnie niegdyś w poduszce z pierza... Dzieci zachichotały chórem: – Noszono pana w poduszce? – zawołała jakaś dziewczynka. I znowu śmiech na całą salę. – No, a wiecie skąd się bierze pierze?
– Bierze się pierze, bierze się pierze! – wołały dzieci, śmiejąc się coraz mocniej – to wiersze! Pan powiedział wiersze! Śmiałem się i ja, sam nie wiedziałem czego. Jednocześnie ogarnęła mnie jakaś wewnętrzna radość, jakieś zadowolenie. Szedłem do tych dzieci ze strachem i nagle znajdowałem się wśród nich, jak gdybym je znał od dawna... – Cicho mi! – krzyknąłem ze śmiechem, udając srogość – Bo powiem pannie Helenie! – Niech pan nie mówi, niech pan nie mówi! – wołały dzieci – Już będziemy cicho!... Pierze dał Pan Bóg kaczkom i gęsiom, dlatego żeby ludzie mieli poduszki! Wytłumaczyłem dzieciom, jak umiałem, zamiary Opatrzności w daniu ptakom opierzenia, potem opowiedziałem im, jak będąc jeszcze małym dzieckiem, lubiłem ptaki. Pan Bóg dał mi to wielkie szczęście, żem się rodził na wsi i na wsi spędziłem pierwsze lata dzieciństwa... Wieś dla dziecka na wiosnę, w lecie, to raj!
Co ptaków, co świegotu, co gniazd! Każda ptaszyna tyle ma roboty, a jak ptaszki wszystkie wesoło robotę spełniają... dzieci powinny by się od nich uczyć... noszą w dzióbku słomki, pióra, puch z kwiatów, trawę, glinę... napracują się śpiewając! A co potem kłopotu z dziećmi! Dzieci wychodzą z jaj nagle... takie małe, takie brzydkie... prawie tak brzydkie, jak nowonarodzony człowiek... Co to męki, co to zachodu, nim się je wykarmi! Jak trzeba własnymi piersiami okrywać, gdy przyjdzie słota i zimno na nagie ciałka!... Ciałka te porastają piórami... z brzydkiego, ptaszyna stopniowo robi się piękny... bo każdy ptak jest piękny! – A wrona, a sowa? – zawołało któreś z dzieci. – To ludziom się tylko zdaje, że te ptaki są brzydkie... Opowiedziałem dzieciom jak, mając sześć lat, dostałem w prezencie od swego wuja książkę z historią i wizerunkami ptaków. Chwila, w której tę książkę po raz pierwszy otworzyłem...
– I ja mam taką książkę – zawołał jakiś głos dziecinny – także od wuja! – Więc chwila, w której tę książkę otworzyłem po raz pierwszy, stanowiła o całym moim życiu. Pokochałem od razu ptaki i postanowiłem dowiedzieć się o nich wszystkiego, co o nich ludzie wiedzą i samemu jeszcze coś nowego w nich podpatrzeć... – A co pan nowego podpatrzył? Zdawało mi się, że pychą i próżnością z mej strony byłoby powiedzieć dzieciom zaraz przy pierwszej lekcji o odmianie Alca Torda, którą mi się spotkać zdarzyło podczas mej podróży pod biegun północny, a której opis narobił tyle hałasu między ornitologami. Zamilczałem więc o odmianie Alca Torda Szewłowski tym więcej, że przez nią spłynęło mi tyle odznaczeń... że zostałem członkiem tylu naukowych towarzystw... że dostałem order od Don Pedra brazylijskiego... byłem wezwany na zjazd ornitologów do Berlina, a potem uproszony do towarzyszenia wyprawie naukowej do Afryki..
Ani słowa więc dzieciom o Alca Torda Szewłowski, ale im mówiłem o moich w dzieciństwie wycieczkach do lasu, na błota... Anim się spostrzegł, gdy panna Helena weszła do sali. Zadziwiłem się, że półgodziny tak prędko minęło, a i dzieci wydały okrzyk niezadowolenia.

          – Jeszcze do końca o tej dzikiej kaczce, co dzieci na wodę wyprowadzała! Ale panna Helena była nieubłagana. Nadeszła była dla dzieci godzina przeznaczona na naukę robót ręcznych i dwie nauczycielki wchodziły właśnie do sali. Panna Helena, odprowadzając mnie do przedpokoju, patrzyła na mnie z uśmiechem – z tym swoim dobrym uśmiechem, który mi coś z wesołości ptaszej przypomina (tłumaczę się z tego poniżej). Potem rzekła do mnie. – Nie gniewasz się pan za podstęp?