Dnia 23 października
Dziś od rana
deszcz ze śniegiem. Tomaszowa nie mogła zrozumieć co się stało, że wychodzę
przed dziesiątą z domu i to jeszcze na taką porę: – Nie dość, że co wieczór
teraz pana z domu wynosi – wołała – ale jeszcze i rano! Czyść dwa razy na dzień
paltot! Myj dwa razy na dzień kalosze, susz parasol! Żeby to jeszcze pan po
ludzku z odzieniem obchodzić się umiał, ale niech tam jaka wrona siądzie na
dachu, to już oho! Deszcz nie deszcz, błoto nie błoto, panu wszystko jedno! Co
prędzej wymknąłem się z domu, cicho za sobą drzwi zamykając. Tomaszowa ma
rację; dystrakt ze mnie i bardzo często nie wiem czy idę po błocie, czy po
suchym trotuarze. To taka zresztą drobnostka! No nie, kiedy to sprawia
przykrość bliźniemu, mianowicie Tomaszowej, zmuszonej czyścic moje odzienie.
Szedłem jak najprędzej, spojrzawszy na zegarek, żeby zbadać raz na zawsze ile
czasu koniecznie mi potrzeba na odbycie pieszo drogi i pogadanki z dziećmi.
Szedłem z uczuciem onieśmielenia i niepokoju. Wyznaję – choć to bardzo śmieszne
– że mnie te dzieci, które uczyć miałem, napełniały trwogą. Jak ja do nich mam
mówić? Przecie trudno bym rozpoczął od klasyfikacji... od anatomii... Co ja im
potrafię zaimprowizować? Podobno najstarsze dziecię w zakładzie ma lat
dziewięć, a są i czteroletnie... Pocieszałem się myślą, że to czynię dla panny
Heleny. Wszedłem. Nie wiem czy się dzieci mnie bały, ale ja się ich bałem
okrutnie. Panna Helena przyjęła mnie na progu sali, wprowadziła mnie i
przemówiła do dzieci. Powiedziała im, że uprosiła tego dobrego uczonego pana
(tu spojrzała na mnie), żeby dzieciom opowiedział co z tych rzeczy, które na
świecie widział. A przyglądał się on szczególnie ptaszkom. To takie śliczne
stworzenie, ptaszek... lubicie ptaszki prawda? Wróbelki, jaskółki, słowiki,
kanarki... Ten pan zaglądał do gniazdek, widział jak ptaki swoje dzieci
karmią... nawet za bocianami, za żurawiami jeździł za morze, żeby zobaczyć, jak
one tam w cieplejszych krajach żyją... widział różne inne ptaki, których u nas
nie ma, chyba że je wypchane z dalekich stron przywiozą... wchodził na skały,
żeby się przyjrzeć gniazdom orłów... brodził po błotach, by widzieć jak żyją różne
gatunki błotnych ptaków... widział wiele, bardzo wiele ciekawych rzeczy i taki
jest dobry, taki jest łaskaw, że chce dzieciom co dzień coś opowiedzieć... Jego
czas jest drogi, bardzo drogi, więc niechże dzieci słuchają uważnie, niech tego
pana nie męczą roztrzepaniem ani hałasowaniem podczas lekcji. Wszystkie dzieci,
a było ich ze sześćdziesięcioro, utkwiony miały wzrok we mnie. Gdziem się
obejrzał, wielkie zdziwione, dziecinne oczy! Panna Helena wyszła. Widziała moje
zakłopotanie i sądziła zapewne, że mi raźniej będzie, gdy sam z dziećmi
zostanę. Malcy poczęli chichotać, szeptać... oderwane zdania dochodziły do
moich uszu: „Taki stary, jakże on się po skałach drapał?... Może balonem
jeździł?... Czy on przez okulary zaglądał do gniazdek?...” Te oderwane pytania
poddały mi nagle myśl. – Nie zawsze byłem stary moje dzieci – ozwałem się. –
Teraz mam lat blisko pięćdziesiąt, ale byłem niegdyś tak mały, jak ty –
wskazałem na jednego z większych chłopców – a nawet taki mały, jak ten obywatel
– skinąłem przyjaźnie głową ku ślicznemu dzieciakowi, ledwie od ziemi
odrosłemu. – Byłem nawet mniejszym podobno, ale tego już nic nie pamiętam...
Podobno noszono mnie niegdyś w poduszce z pierza... Dzieci zachichotały chórem:
– Noszono pana w poduszce? – zawołała jakaś dziewczynka. I znowu śmiech na całą
salę. – No, a wiecie skąd się bierze pierze?
– Bierze się pierze, bierze się pierze! – wołały dzieci,
śmiejąc się coraz mocniej – to wiersze! Pan powiedział wiersze! Śmiałem się i
ja, sam nie wiedziałem czego. Jednocześnie ogarnęła mnie jakaś wewnętrzna
radość, jakieś zadowolenie. Szedłem do tych dzieci ze strachem i nagle
znajdowałem się wśród nich, jak gdybym je znał od dawna... – Cicho mi! –
krzyknąłem ze śmiechem, udając srogość – Bo powiem pannie Helenie! – Niech pan
nie mówi, niech pan nie mówi! – wołały dzieci – Już będziemy cicho!... Pierze
dał Pan Bóg kaczkom i gęsiom, dlatego żeby ludzie mieli poduszki! Wytłumaczyłem
dzieciom, jak umiałem, zamiary Opatrzności w daniu ptakom opierzenia, potem
opowiedziałem im, jak będąc jeszcze małym dzieckiem, lubiłem ptaki. Pan Bóg dał
mi to wielkie szczęście, żem się rodził na wsi i na wsi spędziłem pierwsze lata
dzieciństwa... Wieś dla dziecka na wiosnę, w lecie, to raj!
Co ptaków, co świegotu, co gniazd! Każda ptaszyna tyle ma
roboty, a jak ptaszki wszystkie wesoło robotę spełniają... dzieci powinny by
się od nich uczyć... noszą w dzióbku słomki, pióra, puch z kwiatów, trawę,
glinę... napracują się śpiewając! A co potem kłopotu z dziećmi! Dzieci wychodzą
z jaj nagle... takie małe, takie brzydkie... prawie tak brzydkie, jak
nowonarodzony człowiek... Co to męki, co to zachodu, nim się je wykarmi! Jak
trzeba własnymi piersiami okrywać, gdy przyjdzie słota i zimno na nagie
ciałka!... Ciałka te porastają piórami... z brzydkiego, ptaszyna stopniowo robi
się piękny... bo każdy ptak jest piękny! – A wrona, a sowa? – zawołało któreś z
dzieci. – To ludziom się tylko zdaje, że te ptaki są brzydkie... Opowiedziałem
dzieciom jak, mając sześć lat, dostałem w prezencie od swego wuja książkę z
historią i wizerunkami ptaków. Chwila, w której tę książkę po raz pierwszy
otworzyłem...
– I ja mam taką książkę – zawołał jakiś głos dziecinny –
także od wuja! – Więc chwila, w której tę książkę otworzyłem po raz pierwszy,
stanowiła o całym moim życiu. Pokochałem od razu ptaki i postanowiłem
dowiedzieć się o nich wszystkiego, co o nich ludzie wiedzą i samemu jeszcze coś
nowego w nich podpatrzeć... – A co pan nowego podpatrzył? Zdawało mi się, że
pychą i próżnością z mej strony byłoby powiedzieć dzieciom zaraz przy pierwszej
lekcji o odmianie Alca Torda, którą mi się spotkać zdarzyło podczas mej podróży
pod biegun północny, a której opis narobił tyle hałasu między ornitologami.
Zamilczałem więc o odmianie Alca Torda Szewłowski tym więcej, że przez nią
spłynęło mi tyle odznaczeń... że zostałem członkiem tylu naukowych
towarzystw... że dostałem order od Don Pedra brazylijskiego... byłem wezwany na
zjazd ornitologów do Berlina, a potem uproszony do towarzyszenia wyprawie
naukowej do Afryki..
Ani słowa więc dzieciom o Alca Torda Szewłowski, ale im
mówiłem o moich w dzieciństwie wycieczkach do lasu, na błota... Anim się
spostrzegł, gdy panna Helena weszła do sali. Zadziwiłem się, że półgodziny tak
prędko minęło, a i dzieci wydały okrzyk niezadowolenia.
– Jeszcze do
końca o tej dzikiej kaczce, co dzieci na wodę wyprowadzała! Ale panna Helena
była nieubłagana. Nadeszła była dla dzieci godzina przeznaczona na naukę robót
ręcznych i dwie nauczycielki wchodziły właśnie do sali. Panna Helena,
odprowadzając mnie do przedpokoju, patrzyła na mnie z uśmiechem – z tym swoim
dobrym uśmiechem, który mi coś z wesołości ptaszej przypomina (tłumaczę się z
tego poniżej). Potem rzekła do mnie. – Nie gniewasz się pan za podstęp?