czwartek, 5 maja 2016

Z pamiętnika ornitologa 2.


Dnia 23 października
          Dziś od rana deszcz ze śniegiem. Tomaszowa nie mogła zrozumieć co się stało, że wychodzę przed dziesiątą z domu i to jeszcze na taką porę: – Nie dość, że co wieczór teraz pana z domu wynosi – wołała – ale jeszcze i rano! Czyść dwa razy na dzień paltot! Myj dwa razy na dzień kalosze, susz parasol! Żeby to jeszcze pan po ludzku z odzieniem obchodzić się umiał, ale niech tam jaka wrona siądzie na dachu, to już oho! Deszcz nie deszcz, błoto nie błoto, panu wszystko jedno! Co prędzej wymknąłem się z domu, cicho za sobą drzwi zamykając. Tomaszowa ma rację; dystrakt ze mnie i bardzo często nie wiem czy idę po błocie, czy po suchym trotuarze. To taka zresztą drobnostka! No nie, kiedy to sprawia przykrość bliźniemu, mianowicie Tomaszowej, zmuszonej czyścic moje odzienie. Szedłem jak najprędzej, spojrzawszy na zegarek, żeby zbadać raz na zawsze ile czasu koniecznie mi potrzeba na odbycie pieszo drogi i pogadanki z dziećmi. Szedłem z uczuciem onieśmielenia i niepokoju. Wyznaję – choć to bardzo śmieszne – że mnie te dzieci, które uczyć miałem, napełniały trwogą. Jak ja do nich mam mówić? Przecie trudno bym rozpoczął od klasyfikacji... od anatomii... Co ja im potrafię zaimprowizować? Podobno najstarsze dziecię w zakładzie ma lat dziewięć, a są i czteroletnie... Pocieszałem się myślą, że to czynię dla panny Heleny. Wszedłem. Nie wiem czy się dzieci mnie bały, ale ja się ich bałem okrutnie. Panna Helena przyjęła mnie na progu sali, wprowadziła mnie i przemówiła do dzieci. Powiedziała im, że uprosiła tego dobrego uczonego pana (tu spojrzała na mnie), żeby dzieciom opowiedział co z tych rzeczy, które na świecie widział. A przyglądał się on szczególnie ptaszkom. To takie śliczne stworzenie, ptaszek... lubicie ptaszki prawda? Wróbelki, jaskółki, słowiki, kanarki... Ten pan zaglądał do gniazdek, widział jak ptaki swoje dzieci karmią... nawet za bocianami, za żurawiami jeździł za morze, żeby zobaczyć, jak one tam w cieplejszych krajach żyją... widział różne inne ptaki, których u nas nie ma, chyba że je wypchane z dalekich stron przywiozą... wchodził na skały, żeby się przyjrzeć gniazdom orłów... brodził po błotach, by widzieć jak żyją różne gatunki błotnych ptaków... widział wiele, bardzo wiele ciekawych rzeczy i taki jest dobry, taki jest łaskaw, że chce dzieciom co dzień coś opowiedzieć... Jego czas jest drogi, bardzo drogi, więc niechże dzieci słuchają uważnie, niech tego pana nie męczą roztrzepaniem ani hałasowaniem podczas lekcji. Wszystkie dzieci, a było ich ze sześćdziesięcioro, utkwiony miały wzrok we mnie. Gdziem się obejrzał, wielkie zdziwione, dziecinne oczy! Panna Helena wyszła. Widziała moje zakłopotanie i sądziła zapewne, że mi raźniej będzie, gdy sam z dziećmi zostanę. Malcy poczęli chichotać, szeptać... oderwane zdania dochodziły do moich uszu: „Taki stary, jakże on się po skałach drapał?... Może balonem jeździł?... Czy on przez okulary zaglądał do gniazdek?...” Te oderwane pytania poddały mi nagle myśl. – Nie zawsze byłem stary moje dzieci – ozwałem się. – Teraz mam lat blisko pięćdziesiąt, ale byłem niegdyś tak mały, jak ty – wskazałem na jednego z większych chłopców – a nawet taki mały, jak ten obywatel – skinąłem przyjaźnie głową ku ślicznemu dzieciakowi, ledwie od ziemi odrosłemu. – Byłem nawet mniejszym podobno, ale tego już nic nie pamiętam... Podobno noszono mnie niegdyś w poduszce z pierza... Dzieci zachichotały chórem: – Noszono pana w poduszce? – zawołała jakaś dziewczynka. I znowu śmiech na całą salę. – No, a wiecie skąd się bierze pierze?
– Bierze się pierze, bierze się pierze! – wołały dzieci, śmiejąc się coraz mocniej – to wiersze! Pan powiedział wiersze! Śmiałem się i ja, sam nie wiedziałem czego. Jednocześnie ogarnęła mnie jakaś wewnętrzna radość, jakieś zadowolenie. Szedłem do tych dzieci ze strachem i nagle znajdowałem się wśród nich, jak gdybym je znał od dawna... – Cicho mi! – krzyknąłem ze śmiechem, udając srogość – Bo powiem pannie Helenie! – Niech pan nie mówi, niech pan nie mówi! – wołały dzieci – Już będziemy cicho!... Pierze dał Pan Bóg kaczkom i gęsiom, dlatego żeby ludzie mieli poduszki! Wytłumaczyłem dzieciom, jak umiałem, zamiary Opatrzności w daniu ptakom opierzenia, potem opowiedziałem im, jak będąc jeszcze małym dzieckiem, lubiłem ptaki. Pan Bóg dał mi to wielkie szczęście, żem się rodził na wsi i na wsi spędziłem pierwsze lata dzieciństwa... Wieś dla dziecka na wiosnę, w lecie, to raj!
Co ptaków, co świegotu, co gniazd! Każda ptaszyna tyle ma roboty, a jak ptaszki wszystkie wesoło robotę spełniają... dzieci powinny by się od nich uczyć... noszą w dzióbku słomki, pióra, puch z kwiatów, trawę, glinę... napracują się śpiewając! A co potem kłopotu z dziećmi! Dzieci wychodzą z jaj nagle... takie małe, takie brzydkie... prawie tak brzydkie, jak nowonarodzony człowiek... Co to męki, co to zachodu, nim się je wykarmi! Jak trzeba własnymi piersiami okrywać, gdy przyjdzie słota i zimno na nagie ciałka!... Ciałka te porastają piórami... z brzydkiego, ptaszyna stopniowo robi się piękny... bo każdy ptak jest piękny! – A wrona, a sowa? – zawołało któreś z dzieci. – To ludziom się tylko zdaje, że te ptaki są brzydkie... Opowiedziałem dzieciom jak, mając sześć lat, dostałem w prezencie od swego wuja książkę z historią i wizerunkami ptaków. Chwila, w której tę książkę po raz pierwszy otworzyłem...
– I ja mam taką książkę – zawołał jakiś głos dziecinny – także od wuja! – Więc chwila, w której tę książkę otworzyłem po raz pierwszy, stanowiła o całym moim życiu. Pokochałem od razu ptaki i postanowiłem dowiedzieć się o nich wszystkiego, co o nich ludzie wiedzą i samemu jeszcze coś nowego w nich podpatrzeć... – A co pan nowego podpatrzył? Zdawało mi się, że pychą i próżnością z mej strony byłoby powiedzieć dzieciom zaraz przy pierwszej lekcji o odmianie Alca Torda, którą mi się spotkać zdarzyło podczas mej podróży pod biegun północny, a której opis narobił tyle hałasu między ornitologami. Zamilczałem więc o odmianie Alca Torda Szewłowski tym więcej, że przez nią spłynęło mi tyle odznaczeń... że zostałem członkiem tylu naukowych towarzystw... że dostałem order od Don Pedra brazylijskiego... byłem wezwany na zjazd ornitologów do Berlina, a potem uproszony do towarzyszenia wyprawie naukowej do Afryki..
Ani słowa więc dzieciom o Alca Torda Szewłowski, ale im mówiłem o moich w dzieciństwie wycieczkach do lasu, na błota... Anim się spostrzegł, gdy panna Helena weszła do sali. Zadziwiłem się, że półgodziny tak prędko minęło, a i dzieci wydały okrzyk niezadowolenia.

          – Jeszcze do końca o tej dzikiej kaczce, co dzieci na wodę wyprowadzała! Ale panna Helena była nieubłagana. Nadeszła była dla dzieci godzina przeznaczona na naukę robót ręcznych i dwie nauczycielki wchodziły właśnie do sali. Panna Helena, odprowadzając mnie do przedpokoju, patrzyła na mnie z uśmiechem – z tym swoim dobrym uśmiechem, który mi coś z wesołości ptaszej przypomina (tłumaczę się z tego poniżej). Potem rzekła do mnie. – Nie gniewasz się pan za podstęp?

wtorek, 26 kwietnia 2016

Z pamiętnika ornitologa 1.

Dnia 22 października

          Przysłano mi dzisiaj z Podola dwa wypchane pelikany, dwa samce pierwszorzędnej piękności i wielkości, oszpecone okropnie przez nieumiejętną rękę. Po prostu nie miano sumienia oddać tej roboty takiemu partaczowi! Zepsuł nawet kształt ptaków, a jakże okropnie obszedł się z głowami! Żeby ta najpiękniejsza z nauk, ornitologia, więcej była rozpowszechniona, co mówię, gdyby się stała przedmiotem ogólnej uprawy, znaleźliby się zawsze tacy, co by nie psuli ptaków wypychając je, a poważny, znany w swej okolicy obywatel nie przysyłałby mi pelikanów, dołączywszy do nich odezwę prawdziwego ignoranta, pisze mi on bowiem, że ofiaruje mi szczególne okazy ptaków, których nazwy nikt nie wie i ani najstarsi ludzie, ani sławni myśliwi gatunku tego nie znają. Co za naiwne wydanie sobie patentu na nieokrzesanie! Potrzeba by tylko elementarnej nauki ornitologii... Nie mogę nigdy zrozumieć, dlaczego ta nauka miałaby być mniej stosowną dla młodzieży od nauki języka greckiego. Biedne stojące przede mną ptaszyska!... Biedne pelikany!... Przeznaczona im była śmierć na obcej ziemi, daleko od swoich! Huragan zabrał je z gniazd i poniósł w krainę, gdzie nie byłyby mogły żyć w żadnym razie... Ludzie, którzy je zabili na stawie w Zaciemieniu, ani pomyśleli, że były wygnańcami, rozbitkami... Oszczędzili im męki!... Tylko ludziom nikt męki nie oszczędza. Dużo takich, którym przeznaczone picie kielicha goryczy aż do dna samego... Ci więc, których życie jest pasmem pomyślności, których serce napełnia spokój i zadowolenie, powinni czuć wdzięczność podwójną dla Boga! Za co On mnie tyloma warunkami szczęścia otoczył, tyloma darami obsypał? Bo naprawdę dal mi tak wiele... tak wiele!... Spędziłem dziś, jak zwykle, wieczór u panny Heleny. Jej towarzystwo jest mi do tego stopnia miłe i przyjemne, że dręczy mnie czasem myśl uparta... zagadnienie trudne do rozwiązania... Oto nie wiem, czy, gdyby mi zostawiono wybór między nią a moją nauką, książkami, gabinetem... co bym wybrał? W okropnym byłbym kłopocie i nie wiem, czy szczęście moje nie zostałoby na zawsze stracone. Porzucić moją pracę lub nie zobaczyć nigdy panny Heleny! Nie, nie, takiego wyboru!... Ale, chwała Bogu, nikt go ode mnie nie żąda. W dzień praca, a wieczór w saloniku panny Heleny... Ona siedzi z robotą, podnosząc wzrok na mnie, gdy do mnie mówi; ja naprzeciwko niej... Rozmawiamy, czasem milczymy... milczenie wcale nie jest ciężkie przy niej. Punkt oparcia dla oczu mam w białej linii rozdziału, biegnącej między dwiema ścianami czarnych jej włosów, przetkanych gdzieniegdzie srebrnymi nitkami, które ja bardzo lubię. Lubię też to gładkie, zupełnie gładkie uczesanie, w którym ani jeden włosek nie odstaje... zupełnie jak na główce jaskółki. Czasem czytuję głośno, potem mówimy o tym cośmy przeczytali... kłócimy się, bo ona zawsze widzi rzeczy czarno... Służąca podaje herbatę, ona coś do herbaty przygotowuje, coś kraje... ja za nią idę do stołowego pokoju, jeżeli rozmowa nasza żywo się toczy. Moja droga przyjaciółka kręci się koło stolika z herbatą, a tymczasem wpada w zapał... dowodzi mi różnych rzeczy, czasem zupełnie dziwnych! Ma ona do ludzi jakieś zniechęcenie... zdaje jej się, że połowa ich, tylko własny interes ma na względzie... Jest trochę podejrzliwa, a pomimo to tak ludzi kocha! Już samo jej oddanie się małym dzieciom... Powiada, że zupełnie zadowoloną wewnętrznie czuje się, odkąd prowadzi szkółkę freblowską. Ale ma dużo kłopotów, dużo przykrości od rodziców i opiekunów... Tylko na dzieci się nie skarży, na te swoje ukochane bobięta. Dzisiaj zastałem u niej jakąś panią, zakwaszoną życiem, jak ogórek na zimę... Ubrana pretensjonalnie, z piętrem ufryzowanych włosów... Skarży się, płacze, chce, żeby jej dwie dziewczynki darmo do zakładu przychodzić mogły... Panna Helena, zawsze podejrzliwa, trzyma się ostro. Nie chce słyszeć o tym dobrym uczynku. Ja na nią mrugam, bo ta biedaczka coraz mocniej szlocha... mówi o nieboszczyku mężu, który ją tak z małymi dziećmi zostawił... Ma do niego widoczny żal za to. A tu takie ciężkie czasy!... Dziewczynki, jak anioły: takie dobre i zdolne, że rozkosz nad nimi pracować!... Panna Helena nie ustępuje, ale przyrzeka zastanowić się... dowiedzieć się... poznać położenie bliżej... Przybyła pani ciągle płacze, wyrzeka na ludzi: „O, jaki to świat teraz... nikt dopomóc człowiekowi nie chce... same serca z kamienia! Niech Bóg skarze tych, co litości nie mają!” Z tymi słowami wychodzi do przedpokoju, ale zapomina, że wśród żywości próśb i skarg zdjęła z rozognionej głowy kapelusz i położyła go na kanapie. Rozbija się po przedpokoju, a ja nie mogę się oprzeć chęci przypatrzenia się ptaszkowi, zdobiącemu ten kapelusz. Zaczynam ptaszka dotykać i badać. Jest to Sparganura Sapho. Przy bliższym rozpatrzeniu się widzę, że ptak jest sztuczny, naśladowany tylko z natury, ale tak dokładnie, tak zdumiewająco dokładnie, że to obudzą mój podziw i rodzi przyjemne uczucie, wypływające z myśli, iż ornitologia jest potrzebną nawet modniarkom. Wszakże nie bez rozkoszy odkrywam, że między modniarką a uczonym jest niejaka różnica, bo Sparganura Sapho nie ma pod gardłem czerwonej cętki i dziobek jego jest nieco dłuższy. Tak mnie zaciekawia porównanie tego sztucznego ptaka z naturalnym, żyjącym wyraźnie w mojej pamięci, że nie widzę i nie słyszę wcale bieganiny po przedpokoju i salonie. Trwała ona podobno dość długo, a miała na celu poszukiwanie kapelusza płaczliwej pani, którego nikt się w moim ręku nie domyślał.
Stałem, pochylony ku lampie i uśmiechałem się do kolibra, który mógł oszukać wielu, ale nie Jana Szewłowskiego, gdy wtem wpada na mnie panna Helena i z oburzeniem woła: – Panie Janie, toć my od pół godziny polujemy na ten kapelusz, a pan się najspokojniej nim bawisz! Ach, Boże, z tymi uczonymi! – Ależ bo te Sparganura...
          Panna Helena oddaje kapelusz zapłakanej wdowie po nieboszczyku mężu, który najhaniebniej opuścił żonę i dzieci, potem wraca do mnie, zawstydzonego i skonfundowanego: – Coś pan robił z tym kapeluszem? – Uważa pani... ptak... – A... ptak! Nie mogę mieć żalu, skoro to się tyczy ornitologicznego bzika... Moją naukę nazywała ornitologicznym bzikiem! – Myślisz pan może, że ja tego ptaka nie zauważyłam? To był jeden z powodów, dla których nie przyjęłam darmo dzieci tej pani do zakładu. Pan wiesz, że jestem biedna i żyję z pracy... zaledwie parę miejsc ofiarować mogę darmo... Chcę, żeby to dobrodziejstwo spłynęło na rzeczywiście biednych... a kto ma za co kupować ptaki do kapelusza... – Bardzo dobrze naśladowany Sparganura Sapho... zdumiewająco dobrze... i dla oka mniej wytrawnego znawcy...

          – Właśnie, dlatego że tak dobrze naśladowany, musi być drogi... cały kapelusz bardzo drogi, więc nędza, o której mówiła ta osoba, potrzebuje sprawdzenia. – Słusznie pani mówisz... niejedno nieszczęście potrzebuje sprawdzenia... Mam przekonanie, że ludzie często wyobrażają sobie, iż są nieszczęśliwi... – Ech, dosyć nędzy na świecie, wierz mi pan! – Bo ludzie pragną Bóg wie czego... chce im się właśnie tego, czego nie mają... wyrzekają na bliźnich... Wszak ta jejmość prawie przeklinała panią... Zdawało jej się, że pani masz oschłe serce... Uprzedzamy się tak często... płaczemy nad tym, co nie istnieje... Tej pani też wydaje się, że cierpi głód. To nieprawda, bo jest tłusta, biała i rumiana. Niech się przyjrzy kuropatwie w zimie, gdy się zrobi na grubej warstwie śniegu lodowa powłoka... kuropatwa cierpi głód i jest chuda, jak szkielet. Ta pani zaś... Wyszedłszy od panny Heleny wyrzucałem sobie gorzko, żem jej podejrzliwość względem płaczliwej pani podniecił uwagą, że tłusta i rumiana kobieta z kolibrem na kapeluszu głodną być nie mogła. Może jej dzieci tym więcej wsparcia potrzebują, im matka lepiej się żywi i strojniej się ubiera... Może dzieciaki, odrzucone przez pannę Helenę, nigdy nie zaznają wpływu zacnej i świętej kobiety, a taki wpływ na dzieci... ba, taki wpływ na dorosłych, nawet na siwiejących uczonych... Może się to da ułożyć... może znajdzie się sposób, by dla dzieci tej pani... Zapomniałem powiedzieć, że po scenie z kapeluszem panna Helena ni z tego, ni z owego uczyniła mi propozycję. Ułożyła to sobie w nocy... Aż spać nie mogła z radości i niepokoju, gdy jej ta myśl przyszła. Z radości – ponieważ, pomysł wydał się jej tak doskonałym; z niepokoju – ponieważ nie wiedziała, czy zgodzę się przyjąć propozycję. Oto chce ona, żebym ja co dzień poświęcił pół godziny jej „kochanym bobiętom”, żebym im co dzień opowiedział coś z życia ptaków, jakiś ciekawy szczegół z podróży naukowych, odbywanych przeze mnie, coś o ptasich migracjach, o ptasich walkach... Naturalnie przyjąłem niezwłocznie, bo chciałbym pannie Helenie we wszystkich dopomagać i ulżyć jej w pracy. Zastrzegłem sobie tylko, że nie odpowiadam wcale za rezultat. Daję najlepsze chęci, ale czy potrafię? Nie wiem, czy zdołam przemawiać do „kochanych bobiąt” tak, aby mnie one zrozumiały. Czy zdołam je zainteresować? Niech panna Helena sama osądzi. Mało znam świat dziecinny, który, wyznaję, tylko tyle mnie zajmował, o ile jest podobny ruchliwością i świegotem do świata ptasiego... ale spróbuję. Powiadają, że artykuły moje, przeznaczone nie dla uczonych, lecz dla przeciętnych czytelników i pism literackich, są pisane barwnie, językiem przystępnym... zobaczymy jak „kochane bobięta” przyjmą moje pogadanki. Panna Helena utrzymuje, że nie ma sprawiedliwszych sędziów nad dzieci... Według niej dostrzegą one zaraz ujemne strony w nauczycielu, wyzyskają jego słabość, ocenią jego zasługi i przymioty... Pierwsza pogadanka ma się odbyć jutro od dziesiątej do jedenastej rano. Trochę to niedogodna dla mnie godzina, nawet bardzo niedogodna, bo zwykle czas przed obiadem lubię mieć zajęty pracą specjalną, ale nie powiedziałem tego pannie Helenie i za nic w świecie tego nie powiedziałbym jej. Będę chodził na te pogadanki sumiennie, choć mi trzeba na to pobiec pół miasta, zaś na tramwaje, a tym bardziej na dorożki, pozwalać sobie nie mogę. Po tej godzinie trzeba mi co najprędzej wracać do siebie, bo nauka jest wymagająca, a cóżbym ja był wart bez niej? Po obiedzie mogę pisać naukowe lub popularyzujące naukę artykuły, ale rano, nie ma co, trzeba kuć! Rozmyślam nad tym, że pogadanki naukowe z dziećmi parę godzin porannych mi zabiorą... Ej, bo też ja rzeczywiście sypiam za długo. Zamiast o godzinie ósmej, mogę śmiało wstawać o szóstej! ZOBACZ CAŁY: Z pamiętnika ornitologa Zofia Kowerska>>>

wtorek, 19 kwietnia 2016

Lerka
Lullula arborea (Linnaeus, 1758)
Ang. Woodlark, Niem. Heidelerche
Fr. – Alouvette lulu, Ros. – Lesnoj żaworonok
Lerki, zwane dawniej skowronkami borowymi, najchętniej gniazdują na skrajach
lasow i paradoksalnie na zrębach zupełnych.
Długość ciała: 14-15 cm
Masa ciała: 25-35 g
Wygląd: Samce nie różnią się od samic, które
nawet śpiewają, co prawda tylko w razie krańcowego
pobudzenia, ale i tak mogą zmylić obserwatora.
Młode już w wieku około 6 tygodni
rozpoczynają pełne pierzenie i stają się niemal
identyczne jak dorosłe.
Występowanie: Lerki zamieszkują Europę od
południowych rejonów Fennoskandii i południa
Wysp Brytyjskich po zachodnią Rosję
i Ukrainę. Na południu Europy, w północnej
Afryce, na wyspach Morza Śródziemnego oraz
w Turcji, Izraelu i Iranie występuje podgatunek
L. a. pallida. W Polsce lerka jest nielicznym ptakiem
lęgowym, unikającym jedynie rozległych
terenów rolniczych, najliczniejszym w borach
sosnowych Puszczy Augustowskiej, pod Rzepinem,
w Borach Tucholskich i Jurze Krakowsko-
Częstochowskiej.
Lęgi: Samica składa 3-5 jaj, które wysiaduje
12-14 dni. Pisklęta zwykle opuszczają gniazdo
w wieku 12 dni, a podlatywać zaczynają
po kilku następnych. Po uzyskaniu samodzielności
pozostają w rewirach rodziców, którzy
w tym czasie przystępują już do drugiego lęgu.
Jesienią stadka rodzinne zaczynają koczować
po okolicy i pod koniec września odlatują na
zimowiska w zachodnich i południowych regionach
Europy.
Pokarm: Jak dzierlatki.
Naukowa nazwa Lullula pochodzi od głosu
lerki, a arborea od łacińskiego słowa arbor
– drzewo. Warto też wiedzieć, że słowo „lerka”
jest germanizmem, który utrwalił się zamiast
dawnej nazwy „skowronek borowy”. Słowo
„lerka” pochodzi od niemieckiego
„Lerche”– skowronek.
Lerki pojawiają się na lęgowiskach już
w marcu. Odlatują we wrześniu. Na Pomorzu
i w Wielkopolsce stwierdza się czasem zimujące
stadka tego gatunku. Zaraz po przylocie do
rewirów lęgowych daje się słyszeć monotonny,
ale niezwykle melancholijny śpiew samców
wznoszących się wysoko w powietrzu lub
siedzących na szczycie suchego drzewa czy na
przewodach wysokiej linii elektrycznej. Podśpiewywanie
samca informuje samicę, że w rewirze
wszystko jest w porządku. Samiec bacznie
obserwuje okolicę i ostrzega partnerkę przed
zbliżającym się zagrożeniem. Dlatego też tylko
wyjątkowo zdarza się spłoszyć z gniazda
wysiadującą samicę. Zwykle schodzi z niego
w porę, co bardzo utrudnia jego wykrycie.
Niewiele łatwiej jest znaleźć gniazdo z pisklętami.
Widząc intruza, ptaki przestają karmić młode,
co uniemożliwia zlokalizowanie gniazda,
doskonale ukrytego wśród roślin.
Lerki poznałem bliżej dzięki przypadkowemu
znalezieniu ich piskląt przez pewnego warszawiaka.
Podczas wiosennego spaceru znalazł je ukryte
w trawie i oczywiście zabrał do domu, nakarmił okruszkami i zadowolony z siebie powiadomił
znajomych o tym, że „uratował ptaszki”. Ktoś dał
mu kontakt do Azylu, ale ten jegomość zadzwonił
do nas tylko po to, by się dowiedzieć, jakie ptaszki
„uratował”. Jak zwykle, z opisu nic nie wynikało.
Wczesna pora roku nasunęła mi jednak podejrzenie,
że mogą to być skowronki. Wytłumaczyłem,
że muszą od świtu do zmierzchu jeść owady
i że trzeba je ogrzewać, poić, a przede wszystkim
zbadać, czy im nic po tych okruszkach nie dolega.
Pisklęta zostały znalezione w sobotę, a trafiły
do nas dopiero w poniedziałek rano, gdyż całą
niedzielę były karmione „muszkami”. Śmierć
jednego z nich przyśpieszyła decyzję o „oddaniu
pupilków do zoo”. Jedno z dwójki piskląt było
wyraźnie słabsze. Zaordynowane leki postawiły
jednak malców na nogi, dzięki czemu miałem
okazję obserwowania rozwoju i usamodzielniania
się ptaków, które bardzo rzadko trafiają w ręce
ludzi. Lerki były bardzo zaradne, sprawnie siadały
nawet na bardzo cienkich gałązkach, spłoszone
nie uciekały w panice, ale zamierały w bezruchu,
a dopiero potem odlatywały, by siąść na najwyższej
gałęzi woliery, w której się wychowywały.
W przeciwieństwie do skowronków, dla których
wymiana upierzenia jest ogromnym obciążeniem,
lerki wymieniły pióra bez trudności. Skowronkom
przetrzymywanym w niewoli często wyrastają
pióra odbarwione, niemal białe lub zdeformowane,
ale z lerkami nie było takiego problemu. Nigdy
jednak nie usłyszałem ich śpiewu. Nie wiem więc,
czy wychowane przez człowieka, w grupie innych
ptaków, będą w stanie śpiewać w charakterystyczny
sposób, wielokrotne powtarzając melancholijne
tony. Mam za to lerki za oknem domu,
na skraju lasu, i każdej wiosny słucham ich śpiewu,
który staje się wyjątkowo intensywny tuż przed
deszczem, a rozbrzmiewa już od wczesnej
wiosny. Samiec siada co roku w tym samym
miejscu, na przewodzie elektrycznym trakcji
wysokiego napięcia. Dzięki temu jego śpiew
słychać z daleka, więc nie musi się specjalnie
wysilać, by osiągnąć maksymalny zasięg głosu,

a i ja mogę wiosną słuchać do woli.

środa, 13 kwietnia 2016

Dzierlatka

Galerida cristata (Linnaeus, 1758)
Ang. – Crested Lark, Niem. – Haubenlerche
Fr. – Cochevis huppe, Ros. – Chochłatyj żaworonok
Dobrze czuje się w miejscach, ktorych nie nazwalibyśmy porządnymi:
na terenach ruderalnych i stepowych. Zapewne dlatego teraz ich liczebność maleje.
Długość ciała: 17-19 cm
Rozpiętość skrzydeł: samiec 100-111 mm
samica 97-108 mm.
Masa ciała: 40-50 g (górnej granicy sięgają
otłuszczone ptaki jesienią)
Wygląd: Samce są nieznacznie większe od samic,
ale identycznie ubarwione. Młode, po pierzeniu
pod koniec lata, bardzo trudno odróżnić
od starszych ptaków.
Występowanie: Dzierlatki, aż w 37 podgatunkach,
zasiedlają umiarkowaną strefę klimatyczną
Europy, Afryki i Azji. Nie zapuszczają się na
pustynie i w tereny górzyste. Niektóre podgatunki,
np. G. c. caucasica i G. c. coreensis,
zostały opisane przez Taczanowskiego w 1888
roku. W Polsce dzierlatki stały się rzadkie, a ich
rozmieszczenie jest bardzo nierównomierne.
Lęgi: Budową gniazda i wysiadywaniem jaj
zajmuje się samica. W lęgu jest zwykle 5 jaj
(w powtarzanych mniej). Wysiadywanie, od
złożenia ostatniego jaja, trwa 12-13 dni.
Podobnie krótko pisklęta przebywają w gnieździe,
ale podlatywać zaczynają dopiero w wieku
15-16 dni. W pełni lotne stają się w wieku
3 tygodni.
Pokarm: W okresie lęgów owady, poza tym nasiona
dziko rosnących roślin.
Rodzina: skowronki (Alaudidae)
Wszystkie skowronki potrafią zarówno szybko biegać, jak i wytrwale latać. Niektóre wykonują charakterystyczne
loty godowe, intensywnie przy tym śpiewając. Pomagają im w tym najbardziej wydłużone wewnętrzne
lotki, zwane lotkami trzeciego rzędu. Zwiększają powierzchnię nośną skrzydeł i ułatwiają skowronkom
długotrwałe utrzymywanie się w powietrzu. Typowym środowiskiem skowronków są skąpo zarośnięte, suche
przestrzenie o charakterze stepów. Ptaki te zasiedlają niemal cały świat, z wyjątkiem Grenlandii i Ameryki
Południowej (poza małą enklawą jednego gatunku). W sezonie lęgowym odżywiają się owadami, a poza
nim nasionami. Do zaspokojenia pragnienia wystarcza im woda zawarta w pokarmie i rosa. Przy wodopojach
spotyka się je głównie podczas wędrówek i w środowiskach naprawdę suchych – półpustyniach i kserotermicznych

stepach. Opisano 96 gatunków, które podzielono na 29 rodzajów.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Dzięcioł zielonosiwy


Dzięcioł zielonosiwy
Picus canus J.F. Gmelin, 1788
Ang. – Grey-faced Woodpecker, Niem. –
Mimo że dzięcioły zielony i zielonosiwy są gatunkami bliźniaczymi, n
Długość ciała: 27-32 cm
Rozpiętość skrzydeł: 38-40 cm
Masa ciała: 130-160 g
Wygląd: Samce, w przeciwieństwie do samic,
mają czerwoną plamę na czole. Osobniki
młodociane są bardzo podobne do dorosłych,
ale ich ubarwienie jest bardziej matowoszare.
Występowanie: Dzięcioły zielonosiwe zamieszkują
lasy środkowej Europy. Ich areał lęgowy
biegnie wąskim pasmem od Europy przez centralną
Azję po wschodnią i rozprzestrzenia się
na prawie cały wschód tego kontynentu. Opisano
11 podgatunków. W Polsce jest to rzadki
mieszkaniec lasów na wschodzie i południu
kraju. Najliczniej występuje w Puszczy Augustowskiej
i Bieszczadach.
Lęgi: Biologia lęgów dzięciołów zielonosiwych
jest bardzo podobna jak zielonych.
Łacińska nazwa canus oznacza kolor szary.
Dzięcioły zielone i zielonosiwe są blisko
ze sobą spokrewnionymi, tzw. bliźniaczymi,
gatunkami, pochodzącymi od populacji
wspólnego pragatunku, rozdzielonej w czasie
ostatniego zlodowacenia. Bliźniaczych
gatunków ptaków, jak już wspominałem,
mamy w Polsce więcej. Są one z reguły
bardzo do siebie podobne, a różnią się
głównie śpiewem lub preferencjami środowiskowymi.
Przykładem podobieństwa gatunków
bliźniaczych mogą być oba słowiki, dwa
gatunki pełzaczy, pierwiosnek i piecuszek,
muchołówka żałobna i białoszyja, sikora uboga
i czarnogłówka, trzcinniczek i łozówka, orlik
krzykliwy i grubodzioby, a także właśnie dwa
gatunki dzięciołów z rodzaju Picus. Gatunki
te różnią się przede wszystkim głosem.
W terenie bardzo trudno odróżnić pierwiosnka
od piecuszka czy zidentyfikować gatunki
pełzaczy lub słowików. Decydujący w rozpoznaniu przynależności gatunkowej jest
śpiew samców. Na granicach występowania
obu bliźniaczych gatunków lub tam, gdzie ich
zasięg się pokrywa, dochodzi czasem do ich
krzyżowania się. Potomstwo mieszanych par
nie jest płodne, ale mieszańce gatunków
bliźniaczych bardzo trudno wykryć. Ostatnio
dowiadujemy się o mieszanych parach obu
gatunków orlików na wschodnich rubieżach
naszego kraju, ale w literaturze są odnotowane
przypadki krzyżowania się dzięciołów
zielonych i zielonosiwych, pełzaczy oraz
muchołówek. Trzeba więc być czujnym
i dokładnie oglądać oboje partnerów, kiedy
ma się do czynienia z gatunkami bliźniaczymi.

środa, 30 marca 2016

Dzięcioł zielony

Picus viridis Linnaeus, 1758
Ang. Eurasian Green Woodpecker, Niem. Grunspecht
Fr. Pic vert, Ros. Zielonyj diatieł
Długość ciała: 31-33 cm
Rozpiętość skrzydeł: około 45 cm
Masa ciała: 200-240 g
Wygląd: Samice mają wąs czysto czarny, a samce
z czerwonym środkiem. Osobniki młodociane
są od spodu obficie ciemno, a z wierzchu
jasno plamkowane. Nawet zaraz po opuszczeniu
gniazda młode samce mają wąs czerwony,
a samice czarny.
Występowanie: Dzięcioły zielone zamieszkują
świetliste lasy mieszane, doliny rzek i skraje
większych kompleksów leśnych w niemal
całej Europie. Nie można ich spotkać jedynie
w Skandynawii poza południową częścią,
w Irlandii i Islandii oraz na wyspach Morza
Śródziemnego. Opisano 5 podgatunków.
W Polsce dzięcioł zielony jest nielicznym mieszkańcem
całego kraju, poza wyższymi partiami
gór i większymi kompleksami leśnymi.
Lęgi: Samica znosi 5-7 jaj (aż do 11) i wysiaduje
je przy współudziale samca (zastępującego ją
głównie nocą) przez 14-17 dni. Wysiadywanie
rozpoczyna się od złożenia pierwszego jaja,
dzięki czemu pisklęta kolejno opuszczają dziuplę
lęgową, gdy osiągną wiek około 25 dni.
Potem jeszcze oboje rodzice dokarmiają je
przez 4-6 tygodni.
Pokarm: Głównie mrówki i ich larwy, a poza
tym żerujące w spróchniałym drewnie larwy
chrząszczy.
dostarczyła do Azylu dwa, zupełnie zdrowe,
podloty tego gatunku, informując mnie jednocześnie,
że był jeszcze trzeci, ale uciekł. Te dwa ganiała
po ogrodzie przez godzinę, ale w końcu je złapała.
Stare ją napadały, ale się nie dała! Prosiłem, by je
odniosła tam, gdzie je złapała. Tłumaczyłem, że to
dla nich jedyna szansa. Nie dało się. Zostałem
wyzwany od leni i nierobów i oskarżony o to,
że nie chce mi się zająć biednymi ptaszkami.
Ona ledwo je złapała, wiozła spod Warszawy,
a wy tutaj, lenie, od czego jesteście. Macie tylko
wychować te ptaszki. Dostajecie je za darmo!
Zdenerwowana starsza pani opuściła Azyl,
wściekła na nas. My zostaliśmy w Azylu wściekli na
nią. Kopaliśmy mrówki w całej okolicy, ale nadeszły
deszczowe dni i zdobycie odpowiedniej ilości
pokarmu stało się zwyczajnie niemożliwe. Mimo
naszych wysiłków dzięcioły przeniosły się w krainę,
gdzie nikt nie będzie ich odbierał rodzicom,

a mrówek będą miały pod dostatkiem.

środa, 23 marca 2016

Dzięcioł czarny

Dryocopus martius (Linnaeus, 1758)
Dzięcioły czarne są duże, ruchliwe i hałaśliwe, więc trudno nie zauważyć ich podczas
wypraw do lasu.
Długość ciała: 45-55 cm
Rozpiętość skrzydeł: 65-68 cm
Masa ciała: 250-350 g
Wygląd: Samce – zarówno bardzo młode, jak
i dorosłe – mają jaskrawoczerwoną czapeczkę
sięgającą od czoła do potylicy. Samice – w każdym
wieku – mają jedynie czerwoną plamę z
tyłu głowy. Płeć młodych dzięciołów czarnych
można rozpoznać nawet u piskląt, jeszcze
w gnieździe, jeśli tylko są już opierzone.
Występowanie: Dzięcioły czarne zamieszkują
lasy umiarkowanej strefy klimatycznej Europy
i Azji. W południowo-zachodnich Chinach
i w Tybecie występuje odrębny podgatunek
– D. m. khamensis. W Polsce dzięcioły czarne
zasiedlają lasy całego kraju, łącznie z górami
do wysokości 1300 m n.p.m. Nigdzie jednak
nie są liczne, chociaż ogólnie znane.
Lęgi: Samica składa 3-5 jaj i wysiaduje je przy
współudziale samca 12-14 dni. Pisklęta przebywają
w gnieździe około 4 tygodni. Potem
jeszcze kilka tygodni są dokarmiane, głównie
przez samca.
Pokarm: Larwy owadów żerujące pod korą
drzew i w martwym drewnie oraz mrówki,
głównie gmachówki i rudnice. W celu dobrania
się do ich larw dzięcioły rozkuwają zajęte przez
nie pnie martwych drzew, a zimą rozkopują
mrowiska rudnic
Naukowa nazwa Dryocopus pochodzi od greckich
słów dryas – drzewo i kopto – stukać. Słowo
martius pochodzi z języka łacińskiego i nawiązuje
do Marsa, boga wojny. Nazwa tego dzięcioła w wielu
współczesnych językach europejskich nawiązuje
do czarnej barwy upierzenia.
Dzięcioły czarne swe ogromne dziuple lęgowe
wykuwają głównie w sosnach, czasem w drzewach
liściastych, ale bardzo rzadko w świerkach. Otwór
wejściowy ma średnicę około 10 cm, ale częściej ma
kształt owalny, o średnicy pionowej 11-15 cm, a poziomej
8-10 cm. Głębokość dziupli sięga 50 cm. Są to
więc duże dziuple, w następnych latach bardzo chętnie
zajmowane przez siniaki, puszczyki, a nawet kuny.
Wykucie takiej dziupli zajmuje parze około 2 tygodni.
Dzięcioły czarne są ogromnie silne. Ich bębnienie
wiosną w rewirach lęgowych roznosi się daleko. Podobnie
donośne są ich różnorodne okrzyki, od głośnego
„krri-krri-krrii”, wydawanego w locie, po przeciągłe
ostre „kiaaa”, wykrzykiwane po wylądowaniu.
Wiele lęgów ulega zniszczeniu przez kuny.
Samodzielne młode osobniki podejmują wędrówki
w celu znalezienia dla siebie odpowiedniego
terytorium. Niektóre z nich pojawiają się nawet
kilkaset kilometrów od rodzimego rewiru lęgowego.
Do „Azylu dla Ptaków” w warszawskim
ogrodzie zoologicznym dzięcioły czarne trafiają
corocznie. Zwykle są to młode ptaki, które jeszcze
słabo latają i nie boją się ludzi. Nie należą do łatwych
podopiecznych. Trudność sprawia nam nie tylko
przygotowanie wystarczająco solidnej klatki lub
woliery, ale przede wszystkim ich prawidłowe
żywienie i przygotowanie do życia na wolności.
Najpierw trzeba nauczyć dzięcioła zjadania pokarmów
zastępczych: jajka na twardo i twarogu z dodatkiem
mieszanki dla ptaków owadożernych i mrożonych
mrówek, których jednak mamy niewiele
i zawsze musimy je oszczędzać. Po kilku dniach
spożywania pokarmu zastępczego u młodych
dzięciołów zaczynają występować objawy niedoboru
witamin z grupy B. Muszą wtedy dostać
zastrzyk i już następnego dnia problem mija.
Pewnego razu mieliśmy pod opieką dwie młode
samice dzięcioła czarnego, które w związku z urazami
skrzydeł nie mogły już powrócić do wolnego życia.
Będąc z kolejną wizytą w ogrodzie zoologicznym.
Lohberg w Lesie Bawarskim, przekonałem jego
dyrektora, że nasze dwie dzięciolice będą doskonałymi
partnerkami dla jego samotnego samca. Była
tam przestronna woliera, a w pobliskim lesie nie
brakowało suchych pni drzew, które wstawiano do
niej znacznie częściej niż w Warszawie. Umówiliśmy
się, że podrzucę samice przy okazji wyjazdu do
Berlina, a z tamtejszego ogrodu już łatwo powinno
się udać przesłać je do Lasu Bawarskiego. Do Berlina
jechałem samochodem z dyrektorem naszego zoo.
Wieźliśmy bociany białe w darze dla berlińskiego
zoo, z życzeniami, by przybywało berlińczyków.
Był to prezent z okazji obchodów Dni Berlina.
Dzięciolice umieściłem w osobnych, bardzo
solidnych skrzyniach transportowych wykonanych
z grubej sklejki. Zaraz za Warszawą dzięciolice
rozpoczęły kanonadę. Jak szalone waliły dziobami
w skrzynie, ale byłem spokojny: takiej sklejki nie
rozwalą, a poza tym zaraz im się znudzi. Nie znudziło
się! Na przejściu granicznym w Świecku z przerażeniem
odkryłem, że jedna ze skrzyń ma już dziurę,
przez którą lada chwila dzięciolica dobierze się do
ściany samochodu. Druga samica uderzała dziobem
mniej systematycznie, po różnych ścianach skrzyni
transportowej, więc nie zrobiła otworu, tylko
naprodukowała drzazg. Otwór musiałem jednak
czymś zatkać. Wydłubałem betonową kostkę
z parkingu na terminalu celnym i zaklinowałem ją
w otworze. Po dalszych dwóch godzinach byliśmy
już w berlińskim zoo. Dzięciolice umieszczono
w wolierze, gdzie miały odpocząć do jutra, przed
dalszą podróżą do Lasu Bawarskiego. Zlecono też
naprawę skrzyń transportowych, które obito blachą.
Rano okazało się jednak, że dzięciolice rozwaliły
drewnianą ścianę woliery, przedostały się do
sąsiedniej, gdzie były młode bażanty, zniszczyły jej
drewniane elementy, narozrabiały jak pijane zające
i nie było odważnych, by je złapać i ponownie
zapakować do skrzyń. W końcu jednak udało się i to.
Dzięciolice szczęśliwie dojechały do oczekującego ich
samca. Jedna z nich już następnej wiosny przystąpiła
do lęgu. Był to pierwszy taki przypadek w europejskim
ogrodzie zoologicznym, więc w Lohbergu
panowała radość. My też byliśmy szczęśliwi, że
dzięciolice opuściły nasze woliery, a w Berlinie
na pewno jeszcze długo będą o nich pamiętać.