wtorek, 26 kwietnia 2016

Z pamiętnika ornitologa 1.

Dnia 22 października

          Przysłano mi dzisiaj z Podola dwa wypchane pelikany, dwa samce pierwszorzędnej piękności i wielkości, oszpecone okropnie przez nieumiejętną rękę. Po prostu nie miano sumienia oddać tej roboty takiemu partaczowi! Zepsuł nawet kształt ptaków, a jakże okropnie obszedł się z głowami! Żeby ta najpiękniejsza z nauk, ornitologia, więcej była rozpowszechniona, co mówię, gdyby się stała przedmiotem ogólnej uprawy, znaleźliby się zawsze tacy, co by nie psuli ptaków wypychając je, a poważny, znany w swej okolicy obywatel nie przysyłałby mi pelikanów, dołączywszy do nich odezwę prawdziwego ignoranta, pisze mi on bowiem, że ofiaruje mi szczególne okazy ptaków, których nazwy nikt nie wie i ani najstarsi ludzie, ani sławni myśliwi gatunku tego nie znają. Co za naiwne wydanie sobie patentu na nieokrzesanie! Potrzeba by tylko elementarnej nauki ornitologii... Nie mogę nigdy zrozumieć, dlaczego ta nauka miałaby być mniej stosowną dla młodzieży od nauki języka greckiego. Biedne stojące przede mną ptaszyska!... Biedne pelikany!... Przeznaczona im była śmierć na obcej ziemi, daleko od swoich! Huragan zabrał je z gniazd i poniósł w krainę, gdzie nie byłyby mogły żyć w żadnym razie... Ludzie, którzy je zabili na stawie w Zaciemieniu, ani pomyśleli, że były wygnańcami, rozbitkami... Oszczędzili im męki!... Tylko ludziom nikt męki nie oszczędza. Dużo takich, którym przeznaczone picie kielicha goryczy aż do dna samego... Ci więc, których życie jest pasmem pomyślności, których serce napełnia spokój i zadowolenie, powinni czuć wdzięczność podwójną dla Boga! Za co On mnie tyloma warunkami szczęścia otoczył, tyloma darami obsypał? Bo naprawdę dal mi tak wiele... tak wiele!... Spędziłem dziś, jak zwykle, wieczór u panny Heleny. Jej towarzystwo jest mi do tego stopnia miłe i przyjemne, że dręczy mnie czasem myśl uparta... zagadnienie trudne do rozwiązania... Oto nie wiem, czy, gdyby mi zostawiono wybór między nią a moją nauką, książkami, gabinetem... co bym wybrał? W okropnym byłbym kłopocie i nie wiem, czy szczęście moje nie zostałoby na zawsze stracone. Porzucić moją pracę lub nie zobaczyć nigdy panny Heleny! Nie, nie, takiego wyboru!... Ale, chwała Bogu, nikt go ode mnie nie żąda. W dzień praca, a wieczór w saloniku panny Heleny... Ona siedzi z robotą, podnosząc wzrok na mnie, gdy do mnie mówi; ja naprzeciwko niej... Rozmawiamy, czasem milczymy... milczenie wcale nie jest ciężkie przy niej. Punkt oparcia dla oczu mam w białej linii rozdziału, biegnącej między dwiema ścianami czarnych jej włosów, przetkanych gdzieniegdzie srebrnymi nitkami, które ja bardzo lubię. Lubię też to gładkie, zupełnie gładkie uczesanie, w którym ani jeden włosek nie odstaje... zupełnie jak na główce jaskółki. Czasem czytuję głośno, potem mówimy o tym cośmy przeczytali... kłócimy się, bo ona zawsze widzi rzeczy czarno... Służąca podaje herbatę, ona coś do herbaty przygotowuje, coś kraje... ja za nią idę do stołowego pokoju, jeżeli rozmowa nasza żywo się toczy. Moja droga przyjaciółka kręci się koło stolika z herbatą, a tymczasem wpada w zapał... dowodzi mi różnych rzeczy, czasem zupełnie dziwnych! Ma ona do ludzi jakieś zniechęcenie... zdaje jej się, że połowa ich, tylko własny interes ma na względzie... Jest trochę podejrzliwa, a pomimo to tak ludzi kocha! Już samo jej oddanie się małym dzieciom... Powiada, że zupełnie zadowoloną wewnętrznie czuje się, odkąd prowadzi szkółkę freblowską. Ale ma dużo kłopotów, dużo przykrości od rodziców i opiekunów... Tylko na dzieci się nie skarży, na te swoje ukochane bobięta. Dzisiaj zastałem u niej jakąś panią, zakwaszoną życiem, jak ogórek na zimę... Ubrana pretensjonalnie, z piętrem ufryzowanych włosów... Skarży się, płacze, chce, żeby jej dwie dziewczynki darmo do zakładu przychodzić mogły... Panna Helena, zawsze podejrzliwa, trzyma się ostro. Nie chce słyszeć o tym dobrym uczynku. Ja na nią mrugam, bo ta biedaczka coraz mocniej szlocha... mówi o nieboszczyku mężu, który ją tak z małymi dziećmi zostawił... Ma do niego widoczny żal za to. A tu takie ciężkie czasy!... Dziewczynki, jak anioły: takie dobre i zdolne, że rozkosz nad nimi pracować!... Panna Helena nie ustępuje, ale przyrzeka zastanowić się... dowiedzieć się... poznać położenie bliżej... Przybyła pani ciągle płacze, wyrzeka na ludzi: „O, jaki to świat teraz... nikt dopomóc człowiekowi nie chce... same serca z kamienia! Niech Bóg skarze tych, co litości nie mają!” Z tymi słowami wychodzi do przedpokoju, ale zapomina, że wśród żywości próśb i skarg zdjęła z rozognionej głowy kapelusz i położyła go na kanapie. Rozbija się po przedpokoju, a ja nie mogę się oprzeć chęci przypatrzenia się ptaszkowi, zdobiącemu ten kapelusz. Zaczynam ptaszka dotykać i badać. Jest to Sparganura Sapho. Przy bliższym rozpatrzeniu się widzę, że ptak jest sztuczny, naśladowany tylko z natury, ale tak dokładnie, tak zdumiewająco dokładnie, że to obudzą mój podziw i rodzi przyjemne uczucie, wypływające z myśli, iż ornitologia jest potrzebną nawet modniarkom. Wszakże nie bez rozkoszy odkrywam, że między modniarką a uczonym jest niejaka różnica, bo Sparganura Sapho nie ma pod gardłem czerwonej cętki i dziobek jego jest nieco dłuższy. Tak mnie zaciekawia porównanie tego sztucznego ptaka z naturalnym, żyjącym wyraźnie w mojej pamięci, że nie widzę i nie słyszę wcale bieganiny po przedpokoju i salonie. Trwała ona podobno dość długo, a miała na celu poszukiwanie kapelusza płaczliwej pani, którego nikt się w moim ręku nie domyślał.
Stałem, pochylony ku lampie i uśmiechałem się do kolibra, który mógł oszukać wielu, ale nie Jana Szewłowskiego, gdy wtem wpada na mnie panna Helena i z oburzeniem woła: – Panie Janie, toć my od pół godziny polujemy na ten kapelusz, a pan się najspokojniej nim bawisz! Ach, Boże, z tymi uczonymi! – Ależ bo te Sparganura...
          Panna Helena oddaje kapelusz zapłakanej wdowie po nieboszczyku mężu, który najhaniebniej opuścił żonę i dzieci, potem wraca do mnie, zawstydzonego i skonfundowanego: – Coś pan robił z tym kapeluszem? – Uważa pani... ptak... – A... ptak! Nie mogę mieć żalu, skoro to się tyczy ornitologicznego bzika... Moją naukę nazywała ornitologicznym bzikiem! – Myślisz pan może, że ja tego ptaka nie zauważyłam? To był jeden z powodów, dla których nie przyjęłam darmo dzieci tej pani do zakładu. Pan wiesz, że jestem biedna i żyję z pracy... zaledwie parę miejsc ofiarować mogę darmo... Chcę, żeby to dobrodziejstwo spłynęło na rzeczywiście biednych... a kto ma za co kupować ptaki do kapelusza... – Bardzo dobrze naśladowany Sparganura Sapho... zdumiewająco dobrze... i dla oka mniej wytrawnego znawcy...

          – Właśnie, dlatego że tak dobrze naśladowany, musi być drogi... cały kapelusz bardzo drogi, więc nędza, o której mówiła ta osoba, potrzebuje sprawdzenia. – Słusznie pani mówisz... niejedno nieszczęście potrzebuje sprawdzenia... Mam przekonanie, że ludzie często wyobrażają sobie, iż są nieszczęśliwi... – Ech, dosyć nędzy na świecie, wierz mi pan! – Bo ludzie pragną Bóg wie czego... chce im się właśnie tego, czego nie mają... wyrzekają na bliźnich... Wszak ta jejmość prawie przeklinała panią... Zdawało jej się, że pani masz oschłe serce... Uprzedzamy się tak często... płaczemy nad tym, co nie istnieje... Tej pani też wydaje się, że cierpi głód. To nieprawda, bo jest tłusta, biała i rumiana. Niech się przyjrzy kuropatwie w zimie, gdy się zrobi na grubej warstwie śniegu lodowa powłoka... kuropatwa cierpi głód i jest chuda, jak szkielet. Ta pani zaś... Wyszedłszy od panny Heleny wyrzucałem sobie gorzko, żem jej podejrzliwość względem płaczliwej pani podniecił uwagą, że tłusta i rumiana kobieta z kolibrem na kapeluszu głodną być nie mogła. Może jej dzieci tym więcej wsparcia potrzebują, im matka lepiej się żywi i strojniej się ubiera... Może dzieciaki, odrzucone przez pannę Helenę, nigdy nie zaznają wpływu zacnej i świętej kobiety, a taki wpływ na dzieci... ba, taki wpływ na dorosłych, nawet na siwiejących uczonych... Może się to da ułożyć... może znajdzie się sposób, by dla dzieci tej pani... Zapomniałem powiedzieć, że po scenie z kapeluszem panna Helena ni z tego, ni z owego uczyniła mi propozycję. Ułożyła to sobie w nocy... Aż spać nie mogła z radości i niepokoju, gdy jej ta myśl przyszła. Z radości – ponieważ, pomysł wydał się jej tak doskonałym; z niepokoju – ponieważ nie wiedziała, czy zgodzę się przyjąć propozycję. Oto chce ona, żebym ja co dzień poświęcił pół godziny jej „kochanym bobiętom”, żebym im co dzień opowiedział coś z życia ptaków, jakiś ciekawy szczegół z podróży naukowych, odbywanych przeze mnie, coś o ptasich migracjach, o ptasich walkach... Naturalnie przyjąłem niezwłocznie, bo chciałbym pannie Helenie we wszystkich dopomagać i ulżyć jej w pracy. Zastrzegłem sobie tylko, że nie odpowiadam wcale za rezultat. Daję najlepsze chęci, ale czy potrafię? Nie wiem, czy zdołam przemawiać do „kochanych bobiąt” tak, aby mnie one zrozumiały. Czy zdołam je zainteresować? Niech panna Helena sama osądzi. Mało znam świat dziecinny, który, wyznaję, tylko tyle mnie zajmował, o ile jest podobny ruchliwością i świegotem do świata ptasiego... ale spróbuję. Powiadają, że artykuły moje, przeznaczone nie dla uczonych, lecz dla przeciętnych czytelników i pism literackich, są pisane barwnie, językiem przystępnym... zobaczymy jak „kochane bobięta” przyjmą moje pogadanki. Panna Helena utrzymuje, że nie ma sprawiedliwszych sędziów nad dzieci... Według niej dostrzegą one zaraz ujemne strony w nauczycielu, wyzyskają jego słabość, ocenią jego zasługi i przymioty... Pierwsza pogadanka ma się odbyć jutro od dziesiątej do jedenastej rano. Trochę to niedogodna dla mnie godzina, nawet bardzo niedogodna, bo zwykle czas przed obiadem lubię mieć zajęty pracą specjalną, ale nie powiedziałem tego pannie Helenie i za nic w świecie tego nie powiedziałbym jej. Będę chodził na te pogadanki sumiennie, choć mi trzeba na to pobiec pół miasta, zaś na tramwaje, a tym bardziej na dorożki, pozwalać sobie nie mogę. Po tej godzinie trzeba mi co najprędzej wracać do siebie, bo nauka jest wymagająca, a cóżbym ja był wart bez niej? Po obiedzie mogę pisać naukowe lub popularyzujące naukę artykuły, ale rano, nie ma co, trzeba kuć! Rozmyślam nad tym, że pogadanki naukowe z dziećmi parę godzin porannych mi zabiorą... Ej, bo też ja rzeczywiście sypiam za długo. Zamiast o godzinie ósmej, mogę śmiało wstawać o szóstej! ZOBACZ CAŁY: Z pamiętnika ornitologa Zofia Kowerska>>>